Godzina 6.10. Słyszę psie skomlenie, coś co zawsze wytrąca mnie nawet z najlepszego snu, ach… to znowu on, największy poranny koszmar, dzięki któremu nie spóźniam się do szkoły, budzik. Próbuje przekręcić się na drugi bok, przykryć głowę poduszką, schować głębiej pod kołdrą, ale nic nie pomaga. Wyciągam rękę, chwytam telefon i jednym nie przemyślanym ruchem włączam „drzemkę”. Kładę się wygodnie mając nadzieje że wrócę do świata snów, niestety telefon nie zapomina, wyciąga mnie siłą z łóżka. Po walce stoczonej z budzikiem, w końcu wstaje. Kolejny dzień mojego życia został rozpoczęty, pusta kartka, ode mnie zależy jak zostanie wypełniona. Zaspana, pół przytomna idę przygotować sobie śniadanie i wypić napój bez którego nie potrafiłabym o tej wczesnej porze, normalnie funkcjonować, kawę. Zjadam pożywną miskę płatków z mlekiem (trzeba przecież być fit!) i kieruje się do łazienki, po drodze zahaczam o psi pokój, widzę piękną biszkoptową kulkę, która patrzy na mnie wzrokiem miłości połączonym z małym fochem, który sugeruje, że przerwałam sen o przepysznych przekąskach, może udało jej się jakiś zwędzić w tym pięknym świecie psich snów? Ogarnięta, uczesana (no powiedzmy, tak mniej więcej), spakowana na ostatni moment, idę się ubrać. Odmierzam porcje Lukullusa i wsypuje ją do miski królewny. Luna widząc jedzenie miała już głęboko w czterech literach sen, za który pół godziny temu się na mnie obraziła. Zamknęłam psie wyjście na dwór, spojrzałam w labradorowe oczy, które przenikły mnie na wylot, uderzyły prosto w serce. W tym też momencie straciłam ochotę na jakiekolwiek wyjście do szkoły, ale musiałam (siła wyższa) opuścić dom, wsiąść do auta i zniknąć na 7 godzin. Usłyszałam wołającego mnie tatę, ucałowałam różowy nosek (taki typowy, zimowy dla labradora) i ciężkim krokiem wymknęłam się z psiego pokoju.
Po każdej
lekcji rozlega się głośny dzwonek, po nim następuje przerwa na której ukradkiem
przeglądam świat psiarzy. Oczywiście nie myślcie, że siedzę wpatrzona w telefon,
odcięta od społeczeństwa. Często nawet dobrze się bawię z koleżankami, chociaż
i tak większość czasu, rozmarzam o najlepszym psim treningu z Luną. Gdy zegar
wskazuje godzinę 14.20 niecierpliwie odliczam ostatnie 5 min lekcji, słyszę
szuranie krzeseł w sali na piętrze wyżej. Jest 14.25, dzwonek, wszyscy biegną do
szatni by jak najszybciej zwinąć się do domu. Założyłam kurtkę, przebrałam
buty, poczekałam na koleżankę i ruszyłam pieszo by wrócić do mojej psiny. Gdy pożegnałam
się z przyjaciółką, nogi automatycznie zaczęły szybciej iść, nie wiem
dlaczego, może zauważyły, że zostało mi 10 min na spotkanie z biszkoptem.
Doszłam do
mojej drogi i już ją widziałam, siedziała w narożniku ogrodzenia, wzrok miała
wlepiony w blondynę, która śmie nazywać się „psią mamą”. Gdy weszłam na
podwórko psina wykonała „taniec szczęścia”, który składa się z 10 obrotów wokół
siebie i 5 skoków powitalnych (mam to dokładnie obliczone), dzięki którym na
moich spodniach znajdują się przepiękne odbicia błota. Czasami, jeśli
oczywiście zasłużę ( czyli mam 6 lekcji ), zostaje rzucona w moją stronę
ulubiona zabawka. Po rytuale powitalnym idę schodami do drzwi, które otwiera mi
babcia, z bólem w sercu rzucam do Luny „zostań” i znikam w domu.
Gdy tylko
wraca mama ubieram bluzę, biorę psią torbę (przygotowaną szybciej ;) ) i
kieruje się do wyjścia, by ubrać buty. Staram się robić to dyskretnie, ale Luna
niestety (jak zawsze) zauważa to i kończy się na tym że jeśli będę zbierać się 2
minuty dłużej niż zwykle, usłyszymy donośne psie skomlenie, a uwierzcie mi Luna jest mistrzem w udawaniu płaczu. W końcu lituje się
nad tym czterołapnym stworzeniem i ubieram mu Juliusy, przypinam smycz i
wypowiadam magiczne słowo (na które zakaz mają inni członkowie rodziny,
ponieważ mogłoby wywołać ogromne zniszczenie) „spacer”. Gdy znajduje się na
drodze zawsze mam problem z wybraniem trasy. Zazwyczaj idziemy obok labradorki
Luny, goldenki Luny, husky Luny, dalmatyńczyka Luny i ewentualnie obok beagla
codiego. Luna wybrałaby pewnie trasę prowadzącą przez sklep zoologiczny,
niestety zapomina, że mama nie długo przez jej wymagania zbankrutuje. Dochodząc na ulubione
pola, zrzucam plecak na trawę i wyciągam ukochany pomarańczowy dysk, dzięki
któremu przeprowadzamy trening frisbee. Nie na tym jednak kończą się moje
wymagania, więc biorę w dłoń garść przysmaków i wypowiadam poznane komendy.
Luna wykonuje je z pełna precyzją, a podczas pracy nad nowym zadaniem, włącza
szare komórki i robi wszystko by zdobyć nagrodę. Następnie siadamy w ulubionym
miejscu i napawamy się szczęściem z tego, że możemy być razem oraz z tego że to
właśnie na siebie trafiłyśmy dzięki losowi. Po powrocie do domu czekają na mnie
codzienne obowiązki, późny obiad i odrabianie lekcji.
Ok. 17.00
mama zgadza się na wejście Luny do mieszkania. Oglądamy razem tv, bawimy się,
cieszymy się swoim towarzystwem. Traktujemy czas jakby miał być ostatnim, bo
wiemy że go już nigdy nie cofniemy. Nie będzie drugiej szansy, a psie życie nie
jest tak długie jak ludzkie więc trzeba wypełnić je jak najlepiej. Czasami
czytamy książkę ( tylko powieści o psach <3 lub poradniki o psach ),
obecnie jesteśmy w połowie „Sztuka ścigania się w deszczu”, niestety nie pamiętam autora, a chętnie bym Wam
podała, bo książka jest wspaniała, niestety w niektórych momentach wyciska z łzy. O 19.00 przychodzi chwila kolacji, którą wzbogacam w witaminy na
stawy, za co Luna ma czasami ochotę mnie zabić, chociaż po dłuższym zastanowieniu jej się to nie opłaca, ponieważ jednak jakaś część tej kolacji jest smaczna i w głębi serduszka nie wiadomo dlaczego, czuje że mnie kocha. Gdy
mama rzuca, że tata niedługo wróci z pracy, psina udaje że śpi, bo wiadomo że
zbliża się czas odprowadzenia Luny do jej pokoju, przecież nikt nie oprze się
słodkiej, małej, śpiącej grzecznie na legowisku kuleczce.
Przed snem idę do
labradorki i wsłuchuje się w bicie jej serca, ukrytego pod miękkim futerkiem.
Luna kocha wtulać się w moje kolana i tak zasypiać, przez co parę razy, prawie
zasnęłam razem z nią. Myślę wtedy o wspaniałych rzeczach jakie nas
czekają, te gorsze omijam, bo nie lubię zatruwać marzeń niepotrzebnymi
zmartwieniami. Czuje się dumna z tego, że jestem psiarzem (chociaż czasami zastanawiam
się czy na to określenie zasługuje ) i w końcu doceniam tytuł „psiej mamy”.
Kiedy porównuję życie które toczyłam niecały rok temu, widzę jak wiele zmian nastąpiło
we mnie po przybyciu Luny. Wyobraźcie sobie, że nie wiedziałam o psach nic, rutyna witała mnie
każdego dnia, żyłam bo musiałam, nie czerpałam radości z tego że po prostu
jestem. Teraz jestem pełna nadziei, szczęścia i satysfakcji z pracy z psem. To
wszystko zawdzięczam Lunie, ona jest częścią mojego serca. Gdy już skończę
rozkimny na temat życia daje biszkoptowi buziak w czubek nosa, przykrywam kocem
i sama kieruje się do łóżka.
„Pies ma tylko jeden cel w życiu. Obdarować
kogoś swoim sercem.” – J. R. Ackerley ( i to Lunie w 100% się udało :) )
Ten post bierze udział w konkursie organizowanym przez blog whippetzpasja.blogspot.com, w którym sponsorami są: PupiLu, E-PIES, Dingo oraz SpeedMania.
super post! :D
OdpowiedzUsuńDziękuje :)
UsuńPiękne!
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy i zapraszamy do nas:
julia9876543210.blogspot.com
Dziękuję :)
Usuń